Hanna Bilińska-Stecyszyn – W takim dniu (opowiadanie świąteczne)

Pan Kazio, jeśliby go przebrać w czerwony strój, z tą długą siwą brodą z powodzeniem mógłby udawać Świętego Mikołaja. Gdyby nie fioletowy nos i twarz opuchnięta od wódy. Trzęsie mu się ręka, gdy niesie do ust łyżkę z barszczem. Pewnie wolałby setę gorzały, lecz trudno, trzeba trzymać fason. Wszak to cicha noc, święta noc i przybieżeli do Betlejem… Pan Kazio przybieżał w wersji wigilijnej, spod rozpiętej marynarki widać pogniecioną, ale czystą koszulę i niemodny krawat z grubym węzłem.

Obok niego Władek Jóźwiak, którego wszyscy nazywają Agronomem albo Władkiem Liczykrokiem. Na ulicy odmierza przestrzenie swoich tajemniczych światów, licząc głośno kroki i gryzmoląc na pomiętych kartkach. Ma sześćdziesiątkę, za nim setki tysięcy pomiarów i zapewne tysiące przed nim. Uśmiecha się do wszystkich napotkanych ludzi, przerywa odliczanie, żeby wyciągnąć rękę i się przywitać. Z miejscowych mało kto się wzdraga. Dziś zdążył już zmierzyć tę salę kilkakrotnie i przysiadłszy koło Kazia, siorbnął ledwie kilka łyków, bo znów musi liczyć.

Monika. Jej mi szkoda najbardziej. Mówią o niej Uczona. Z podziwem albo z drwiną, lecz głównie z litością. Dla ojca była oczkiem w głowie. Dyrektor miejscowej podstawówki też przy każdej okazji chwalił się osiągnięciami Moniki Talik, najlepszej absolwentki. Przestał stawiać ją za wzór, gdy zwiała na Zachód, choć mówiło o niej całe miasteczko. Skończyła Sorbonę i jej ojciec puchł z dumy. Zmarł na zawał, gdy po latach wróciła do domu. Plotki głoszą, że uciekła od jakiegoś Turka, który przez kilka lat, nim zdołała mu się wyrwać, niemiłosiernie ją bił. Ale pamiętała tylko, że bardzo go kochała. Leczyli ją potem w zakładzie, kilkakrotnie. Wracała coraz bardziej nieobecna. Chyba wciąż go kocha i jest szczęśliwa. Tam gdzie jest. Bo widać, że z naszym światem łączy ją coraz cieńsza nitka. Chcieliśmy ją przywrócić między żywych, wiele razy byłam w tej norze, w której mieszka. Norze pełnej książek. Nie rozumiała, czego od niej chcę. Gdy podeszłam do regału, na chwilę się ożywiła, lecz kiedy włożyłam tom w jej dłonie, patrzyła bezradnie, nie wiedząc, co z nim zrobić. Ona chyba nie potrafi już nawet czytać, wyparła wszystko. Z wyjątkiem swojej wielkiej miłości.

Irek przyszedł jako jeden z pierwszych. Też odświętnie ubrany. Nie sam. Znam doskonale wszystkich podopiecznych, Irkowego towarzysza widziałam pierwszy raz. Wysoki, ciemnowłosy, w modnych ciuchach. Zupełnie nie jak ktoś potrzebujący pomocy. Ale bo to można mieć pewność? Przecież nie będę go przepytywać. W takim dniu znajdzie się miejsce i dla niego.

– To mój kolega, pani Małgosiu – przedstawił go Irek. – Może zostać z nami, prawda?

– Oczywiście. Zapraszamy. – Uśmiechnęłam się i wskazałam nieznajomemu miejsce przy stole.

Podczas roznoszenia potraw wiele razy przyłapywałam jego spojrzenie. Naprawdę interesujący. Skąd się tu wziął?

Barszcz jak zawsze jest znakomity. Monika już zjadła i na twarzy ma ten co zawsze nieobecny uśmiech. Dłubie widelcem w rybie po grecku. Ale czy wie gdzie jest?

Pani Ola, kucharka z Miłej, wszystko przygotowała: tę rybę, śledzie, pierogi, kompot ze suszu.

Razem z Olą nieźle się nauwijała żona kierownika restauracji. Darek, kierownik, od zawsze nam pomaga w organizowaniu świątecznej kolacji dla podopiecznych. W tym roku oddał nam do dyspozycji cały lokal, bo on z żoną chcieli wyskoczyć w góry. Żal było nie skorzystać, choć termin – 24 grudnia – nikomu nie pasował. Marcin jechał do dziewczyny, Basia i Ulka mają rodziny, dzieci − przecież nie zagonię ich do pracy w takim dniu.

– Szefowa, dasz radę? – upewniał się Marcin. – Bo jeśli nie, odwołam wyjazd, trudno.

Nie mogłam mu tego zrobić. Zapewniłam, że sobie z Olą poradzimy. I faktycznie całkiem dobrze nam idzie.

Ja sama tylko godzinkę byłam w domu. Zaczęliśmy wigilijną wieczerzę już o piętnastej, ledwie zdążyłam podzielić się opłatkiem z rodzicami i coś skubnąć. Mama nawet nie wygłaszała tradycyjnego kazania, jak to zaniedbuję najbliższych i życie sobie wypełniam podopiecznymi, zamiast poszukać męża. Bąknęła jedynie, że kierowniczka OPS powinna mieć ludzi do roboty, a nie harować sama. Nie podjęłam tematu, za to cmoknęłam ją w policzek. Przecież jest Wigilia.

– Włożyłabyś coś jasnego, wyglądasz jak zakonnica – mruknął ojciec, gdy w ciemnej sukience i czarnych rajstopach poprawiałam fryzurę przed lustrem w przedpokoju. Po czym ściszając głos, żebym nie dosłyszała, rzucił do mamy: – Ona już chyba zostanie starą panną.

Jednak dosłyszałam. Wyszłam, trochę za głośno zamykając drzwi. Podnieśli mi ciśnienie. Oj wiem, martwią się o mnie. Tylko co z tego? I tak nie potrafią uczynić cudu i zamiast książek i kosmetyków sprezentować mi pod choinkę męża. Aczkolwiek w takim dniu ponoć wszystko jest możliwe…

Stara panna, kobieta wolna, singielka, jak zwał, tak zwał – jestem sama. Nie będę udawać przed sobą, że mi z tym dobrze. Dla świata mam inną − oficjalną twarz zadowolonej z sukcesów i bez reszty oddanej swojej pracy kierowniczki Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. I wcale nie muszę udawać. Nie wyobrażam sobie innej pracy. Nawet mimo jej ciemnych, smutnych stron.

A może ja naprawdę w ten sposób zapełniam pustkę? Czy trzydzieści pięć lat i życie solo to w dzisiejszych czasach naprawdę katastrofa…?

Katastrofa to ksywka Lolka. Bo on co kilka słów, trzeba czy nie, wtrąca tę „katastrofę”. Dziś komplementuje mnie słowami:

– Pani kierowniczka jak zawsze ślicznie wygląda, katastrofa, ja przepraszam za śmiałość, ale pani wie, że to z sympatii, katastrofa. Szkoda pani dla takich łachmytów jak my, katastrofa.

– Panie Karolu – próbuję mu przerwać – co pan wygaduje. To moja praca i ja ją lubię.

– No, w takim dniu nawet zwierzęta, katastrofa, mówią ludzkim głosem. Ale kolacja pyszna jak zawsze, katastrofa, wielkie dzięki.

Kolejnej katastrofy już nie słyszę, bo Lolek wędruje ze swoim monologiem do pani Oli, która zbiera właśnie opróżnione talerze. Chcę jej pomóc, lecz macha ręką, że nie trzeba.

Dobra kobieta z tej Oli. Też samotna, wdowa. Kiedyś była pięknością, wciąż nosi ślady dawnej urody. Wielu adoratorów się koło niej kręci, ale są bez szans. Pani Ola zawsze powtarza, że już się tego miodu najadła i wystarczy.

Kazio wyszedł na kwadrans i chyba coś sobie łyknął, bo po powrocie oczy mu się świecą i nos sfioletowiał jeszcze bardziej. Przecież nie będę go obwąchiwać. Jest Wigilia, niech ma te swoje radości. Tylko się boję, czy inni dadzą radę przetrwać ten wieczór na trzeźwo.

Dobrze, że Liczykrok nie pije. Nadal mierzy, a w przerwach opróżnia talerze. Apetyt mu dopisuje i wcale się z tym nie kryje. Inni udają powściągliwość, żeby nie było, że przyszli tu jak głodomory. Mają swoją godność. Ubrania też włożyli lepsze niż na co dzień. Mówią niewiele, cicho. Są odświętni. Zupełnie inni niż nad wodą, gdzie wielu codziennie łoi od rana i skąd czasem aż na rynek dobiegają ich podniesione głosy.

Właściwie nie ma wśród nich stuprocentowych bezdomnych. Na dwudziestu trzech naszych podopiecznych tylko dwóch nocuje w szopie na ogródkach działkowych. Mówią, że im tam dobrze. A zresztą dokąd mielibyśmy ich przenieść? Obaj są samotni, obaj nie pochodzą z naszego miasteczka, choć zagnieździli się w nim sporo lat temu. Pilnujemy, by w tej szopie nie zamarzli zimą, i tyle.

Jacek Cwaniak wcale nie przyszedł. Cwaniakiem – w myślach – nazywam go tylko ja, inni mówią o nim po nazwisku: Karczowski. Piekielnie inteligentny, to widać nawet, gdy bełkoce. A bełkoce, bo prawie nie trzeźwieje. W rzadkich momentach przebłysków odwiedza nasz ośrodek i zawsze się czegoś domaga, usiłując przechytrzyć Basię i mnie. Wyraża się przy tym górnolotnie, rzekłabym: poetycko, by wyłudzić świadczenia, które mu się nie należą. Znamy te sztuczki. Żegna się z nami zawsze wyniosłym:

– Kobiety to jednak podrzędny gatunek człowieka. Jak moja eksmałżonka. Kłaniam się.

Jego eksmałżonka uciekła z dziećmi od pijaka i wyjechała w świat. Marcin był u niego przed Wigilią, jak u wielu innych, których należało powiadomić o kolacji.

– Tylko wie pan, panie Jacku, musi pan przyjść trzeźwy. Choćby na godzinkę – zawiadomił Cwaniaka. – Niech się pan nie gniewa, że ja tak urzędowo, ale wie pan, muszę. – Marcin pracuje u nas od niedawna i wciąż trudno mu się odnaleźć w pewnych sytuacjach. – Takie są zasady.

– Pierdolę wasze zasady – odbełkotał mu Cwaniak. – A barszcz mi szkodzi na wątrobę. Sami sobie go jedzcie.

Dziwne że on w ogóle jeszcze ma wątrobę. Cały sczerniały od picia.

Zauważam, że kilkoro podopiecznych zaczyna się zbierać. Mam nadzieję, że wychodzą tylko na papierosa. Wraz z nimi podnosi się od stołu Irek.

– Pani kierowniczko, skoczę po gitarę i zaraz wracam.

O Jezu. Znów nas skatuje. Przecież on już ani głosu nie ma, ani grać nie potrafi. Kiedyś był z niego zdolny muzyk. Miał zespół i dziewczynę w każdym mieście, i nawet fanklub, bo jeździli po całej Polsce. Wóda go zgubiła. Zawalał koncerty i trasy, zrywał umowy, z wielkiej kasy zostały mu nędzne resztki. Potem grał po weselach z dwoma takimi jak on, też niedługo. Opamiętał się, kiedy pobito go do nieprzytomności i jak zdechłego psa wrzucono do rowu. Do dziś nie wiadomo, kto to zrobił. Ale Irek już nigdy więcej nie wziął alkoholu do ust. Po zakończeniu terapii wrócił do miasteczka i w odblaskowej kamizelce zamiata ulice, a czasem pomaga w ogrodach. Tylko że ręce zrobiły mu się drewniane i już zupełnie nie umie grać. Trudno, jest Wigilia. Wytrzymam, poza tym większość nie zwróci uwagi na jego fałsze. Zanim kolacja dobiegnie końca, pośpiewamy trochę kolęd. Jak co roku.

Pani Ola przysiada na chwilkę przy Monice. Delikatnie głaszcze ją po ręce. Przez osiem szkolnych lat się przyjaźniły i wcale nie stanowiło przeszkody to, że Monika błyszczała, a Ola ciągnęła się w ogonie klasy i trzeba jej było pomagać w lekcjach. Potem Ola skończyła zawodówkę gastronomiczną, a Monika miała zostać drugą Skłodowską-Curie. Jak się te losy dziwnie plotą? Dziś to Ola opiekuje się Moniką, choć ta pewnie nie pamięta, że kiedyś siedziały w jednej ławce.

Wraca Irek z gitarą. Co za szczęście, nie on będzie grał. Podaje ją nieznajomemu. Ten przez chwilę stroi instrument, potem uderza w struny. Przerywa, pytając mnie, czy może. Uśmiecham się, przytakując.

Pierwsze dźwięki kolędy brzmią niesamowicie głęboko i czysto. A jakie on ma ładne dłonie! Bardzo długie, szczupłe palce. Głos też ma przyjemny, ciepły, z leciutką chrypką.

Bóg się rodzi, moc truchleje… Zawsze zaczynamy tą kolędą, lecz nigdy nie śpiewano jej w tym gronie tak pięknie. Aż wszyscy milkną, by dopiero po chwili się dołączyć. Chór naszych głosów brzmi już dużo gorzej, lecz nieznajomemu najwidoczniej to nie przeszkadza. Uśmiecha się do mnie, po kociemu mrużąc oczy. Czerwienię się niczym pensjonarka. No coś takiego! Wstaję od stołu pod pretekstem odniesienia talerzy. Mam nadzieję, że nie zauważył, w sali oświetleniem są jedynie lampki na choince i parę kinkietów.

Jeszcze kilka kolęd i spotkanie dobiega końca. Szkoda. Po raz pierwszy nie śpieszy mi się do domu. Zresztą i tak muszę pomóc pani Oli posprzątać. Nieznajomy odkłada gitarę na krzesło, wstaje. Widzę to tylko kątem oka, bo właśnie żegnam się w drzwiach z Kaziem i Lolkiem Katastrofą. Wraca Ola, była odprowadzić Monikę, podaje rękę Władkowi Liczykrokowi, który też przed chwilą wszystkim nam uścisnął dłonie.

Teraz nieznajomy wraz z Irkiem zbierają się do wyjścia. Irek zdejmuje z wieszaka kurtkę, lecz ten nowy chyba zmienił zamiar.

Już prawie nikogo nie ma w sali. Ola poszła na zaplecze. Nowy przystaje, jakby niepewny, co robić.

– Irek, nie czekaj na mnie, przyjdę trochę później – mówi wreszcie.

Słyszę to wyraźnie, bo patrzy w moją stronę.

*

Jechałem wściekły. Beata zadzwoniła rano − byłem tak zaskoczony, że moje początkowe milczenie wzięła za dobrą monetę.

– Przyjedź koniecznie, mam ci coś ważnego do przekazania – oznajmiła.

– Akurat dzisiaj?

– Jest Wigilia, w takim dniu chyba mi nie odmówisz? Czekam. – I rozłączyła się.

Kurde, co jej przyszło do głowy? Przecież od ładnych paru miesięcy nic nas nie łączy. Czego ona może chcieć? Żeby nie ta cholerna Wigilia, nie ruszyłbym tyłka. Jednak wypada zachować przyzwoitość. Pojechałem.

Sensatka! Chciała mi zwrócić zegarek i wisiorki, które jej kiedyś podarowałem. Podała mi łaskawym gestem nieduże zawiniątko, ogłaszając przy tym „definitywny kres naszego związku”. Jakbym sam nie wiedział. Po to się tłukłem taki kawał?! Naprawdę musiała ten spektakl odegrać właśnie dziś? Dobra, niech jej będzie. Zawsze lubiła fajerwerki, niech ma. No i poza tym jest Wigilia.

Potem zadzwoniłem do rodziców, że nie zdążę przyjechać, żeby się nie martwili. Nawet mi to pasowało. Co roku musiałem z nimi spędzać święta i zawsze był ten sam zestaw potraw i filmów w telewizji. Oraz życzeń, żebym się wreszcie ustatkował.

Kiedyś się zerwę z postronka i polecę na Wyspy Kanaryjskie. Lecz z dzisiejszym wieczorem coś trzeba zrobić. Podobno w Wigilię nikt nie powinien być sam. Głupie przesądy, jednak nie uśmiechało mi się spędzenie nocy w samochodzie.

Zaraz. Przecież gdzieś tu w pobliżu mieszka brat Beaty. „Ten wykolejeniec”, jak mówiła. Dawno zerwała z nim kontakty. Irek czy jakoś tak. Kiedyś nawet pokazała mi dom, w którym mieszkała jako dziecko i gdzie podobno ten Irek wciąż koczuje. Tak powiedziała: „Koczuje”, z pogardą krzywiąc swoje piękne usta.

Chciałem coś kupić po drodze, lecz nie natrafiłem na ani jeden otwarty sklep. Trudno. Może ten Irek będzie miał choć piwo i kawałek chleba, a jak nie, najwyżej posiedzimy o suchym pysku. Wigilia z wykolejeńcem, co mi tam.

Rozpoznałem ten dom po pięknych drzwiach wejściowych. Pamiątka dawnej świetności, w cudowny sposób nienaruszona przez korniki i czas. Poza tym chałupina chyliła się ku ziemi. Z drzwi wyszedł facet w grubej zimowej kurtce. Podszedłem i przedstawiłem się. Podał mi rękę. Spodziewałem się pijaczka, a on był zupełnie trzeźwy. Zacząłem mówić, że Beata o nim wspominała, ale mi przerwał, rzuciwszy krótkie: „Aha”.

Chciałem odejść, to nie był dobry pomysł z nachodzeniem obcego człowieka, lecz złapał mnie za rękaw.

– Idę na kolację. Chodź pan ze mną – powiedział i posłusznie ruszyłem za nim.

Po drodze się rozgadał. Wytłumaczył, dokąd zmierzamy, zacząłem się wykręcać.

– Niech się pan nie kryguje. Tam są dobrzy ludzie, nie zjedzą pana. Odwrotnie, nakarmią – zaśmiał się. – Jestem Irek.

– Wiem. A ja Jan. Mówmy sobie po imieniu – zaproponowałem.

Więc przedstawił mnie tej kierowniczce jako swojego kolegę. I przez cały wieczór miałem ochotę się uszczypnąć, a nawet raz to zrobiłem. Ona była jak z baśni o dobrej królewnie. Jakby naprawdę lubiła tych swoich meneli. Nigdy jeszcze nie widziałem ich tylu w jednym miejscu. Chyba nie odgrywała tylko roli łaskawej królowej wigilijnej wieczerzy? Przyglądałem się jej dosyć natarczywie. Zauważyła. Nawet spojrzała tak, jakby usłyszała moje myśli o menelach, aż zrobiło mi się głupio.

Wieczór zakończył się odśpiewaniem kolęd. Grałem na przyniesionej przez Irka gitarze. Śpiewała również. Jej głos wyróżniał się wśród tych wszystkich, przepitych i fałszujących.

Postanowiłem za wszelką cenę przedłużyć ten wieczór. Gdy wszyscy wyszli, a ona wciąż stała przy drzwiach, podszedłem bliżej.

– Proszę poświęcić mi jeszcze chwilę – zacząłem odważnie. – Jestem Jaś – przedstawiłem się.

– A ja Małgosia.

– Więc jesteśmy z jednej bajki – brnąłem dalej.

– Z baśni – poprawiła mnie z uśmiechem.

– O, pani nauczycielka?

– O, pan lowelas? – Znów się uśmiechnęła. – Nie jestem wścibska, ale… skąd pan się tu wziął?

– W taki dzień… – zacząłem. Chciałem powiedzieć, że dobra gwiazda mnie przywiodła, jak do Betlejem, ale ugryzłem się w język, bo chyba by się jej nie spodobał taki greps.

Z bliska widziałem, jakie ma ładne oczy. I usta. Już miałem pewność, że nie ruszę się krokiem z tej knajpy. Chyba że ona mnie wyrzuci. Z pomocą tej kucharki, a i to nieźle by się musiały naszarpać.

Albo wyjdzie wraz ze mną.